wtorek, 28 kwietnia 2015

Sylwas w drodze po marzenia








źr. magazynrowerowy.pl
Rok 2003, 86 edycja Giro d’Italia. Marco Pantani, legenda włoskiego kolarstwa, staje na starcie wyścigu, który ma być dla niego nowym otwarciem. Oczyszczony z ciągnących się za nim od 2001 roku zarzutów chce się odbudować i w wieku 33 lat po raz kolejny zagrozić największym kolarzom swoich czasów. W walce o powrót na szczyt towarzyszy mu młody, obiecujący góral, który za kilka lat zasłynie jako jeden z najlepszych pomocników na świecie – Sylwester Szmyd. Człowiek, który lada moment powróci na trasę włoskiej pętli, by zrealizować swoje marzenie.

- Ostatnio słyszałem, jak kilku młodych kolarzy przyjechało z Polski do Włoch, żeby tutaj rozwijać swoją karierę. W kwietniu już płakali, za dziewczyną, za mamą, chcieli wracać do kraju, choć przecież mieli do dyspozycji telefony, Skype i inne tego typu rzeczy. Dawniej tego nie było – wspomina swoje pierwsze chwile w Italii Szmyd. – Telefon do rodziców raz w tygodniu, na trzy minuty, bo tyle pozwalała rozmawiać karta za 5 tysięcy lirów i to musiało wystarczyć.

 Na południe Europy wyjechał w 2001 roku, opuszczając swoją rodzinną Bydgoszcz. Przez pierwsze dwa sezony reprezentował barwy Tacconi Sport, już w 2002 roku notując starty w dwóch wielkich tourach – Giro d’Italia i Vuelta a Espana. Sezon 2003 przyniósł mu zmianę barw – trafił do Mercatone Uno, zespołu, w którym od lat jeździł uwielbiany we Włoszech Marco Pantani. Młodemu, 23-letniemu wtedy Sylwasowi przypadło zadanie zostania głównym, obok Massimo Codola, pomocnikiem Pirata w jego ostatnim, jak się później okazało, wielkim tourze. Rok później zaliczył swój kolejny dublet, tym razem wspomagając Damiano Cunego, który wygrał we Włoszech a na hiszpańskich szosach zajął 16 miejsce.

W Italii spędził łącznie dwanaście lat, w czasie których zapracował sobie na opinię jednego z najlepszych górskich pomocników świata. Jego talent pełnym blaskiem rozbłysnął zwłaszcza w ekipie Liquigasu, w której stał się głównym pomocnikiem Ivana Basso. Nad jazdą Polaka rozpływały się włoskie dzienniki. „La Gazetta Dello Sport” pisała o „polskim koziorożcu”, miażdżącym rywali i torującym drogę dla swojego lidera. W czasach największego kryzysu polskiego kolarstwa Szmyd był biało-czerwonym jedynakiem, rywalizującym regularnie z najlepszymi zawodnikami świata.
Po zakończeniu sezonu 2012 zdecydował się na zmianę otoczenia. Liczył, że opuszczając duet dwóch znakomitych górali – Vincenzo Nibaliego i Ivana Basso częściej będzie mógł liczyć na wolną rękę. Sami włodarze hiszpańskiego Movistaru, do którego trafił, rozpływali się w komplementach na jego temat
- Szmyd pokazuje przez ostatnie lata, że jest jednym z najlepszych na świecie górali – mówił wtedy dyrektor grupy, Eusebio Unzue.
Niestety, zamiast roli lidera, pobyt w Hiszpanii przyniósł Szmydowi pasmo rozczarowań. Marzenia o kolejnych startach w wielkich tourach stały się jedynie mrzonką. – Raz twierdzono, że wyścig nie jest dla mnie odpowiedni, a raz, że jestem za słaby – mówił wtedy. Zapał i motywacja do startów gasły w nim z każdym dniem. Do tego stopnia, że po zakończeniu dwuletniego pobytu na Półwyspie Iberyjskim Sylwas otwarcie mówił o zakończeniu kariery. Rękę wyciągnął do niego jednak Piotr Wadecki, proponując angaż w prącym naprzód CCC Sprandi Polkowice.
 
- Wielokrotnie pytany jak długo chcę się ścigać, mówiłem zawsze, że moim marzeniem jest pojechać na koniec kariery Wielki Tour w polskiej drużynie – mówił bezpośrednio po podpisaniu kontraktu. Jak się okazuje, spełni się ono bardzo szybko.

wtorek, 24 lutego 2015

Ziobro skreślony, czyli... koniec kadry jaką znamy?

źr. fakt.pl

Coś złego dzieje się w naszych skokach. Coś, co tak naprawdę wygląda na głęboko ukryte i czego sens trudno odnaleźć, lecz mimo wszystko dociera do małego rozumku nawet takiego Janusza jak ja. Mowa rzecz jasna o ostatnich decyzjach, rzutujących niejako na cały sezon w wykonaniu podopiecznych Łukasza Kruczka.

Od pierwszych zawodów w niemieckim Klingnethal polscy zawodnicy spisywali się, nie ukrywajmy, słabo. Obraz zamazywał nieco przyzwoity Piotr Żyła, któremu jednak słaba psychika nie pozwalała na wskoczenie na wyższy poziom i dołączenie do światowej czołówki. Kontuzja Kamila Stocha zadziałała dla Kruczka jak znakomita tarcza ochronna, wytłumaczenie niepowodzeń, które szkoleniowiec przykrywał płaszczykiem „ducha zespołu”, budowanego przez Kamila, w czym zresztą wtórował mu trener Tajner. Stety dla kibiców, a niestety dla sztabu – Stoch wrócił, i choć zrobił to w naprawdę mistrzowskim stylu, także i jemu zdarzyła się poważna wpadka.

Wpadka w sobotni wieczór, podczas zawodów na normalnej skoczni w Falun.
Wbrew pozorom, te, nie bójmy się tego powiedzieć, nieudane dla Biało-Czerwonych zawody, bardzo rozjaśniły obraz obecnej kadry. Niepowodzenia zawodników, o których znakomitej dyspozycji zapewniali nas szkoleniowcy (Stoch, Żyła a przede wszystkim Murańka) i jednocześnie życiowy rezultat skreślanego w tym sezonie Ziobry dały wyraźny sygnał, jakiego rodzaju kłopot trawi kadrę. Jest to problem tej samej natury, która wcześniej nie pozwalała na zwycięstwa Robertowi Matei i Wojtkowi Skupniowi.
Słaba psychika.

Nie rozumiem, i jeszcze długo nie zrozumiem, dlaczego kadra (na wyraźne życzenie trenera Kruczka) zrezygnowała z pomocy psychologa, Kamila Wódki. Z jego pomocą zwycięstwa w jednym sezonie było w stanie odnieść czterech naszych zawodników. Z jego pomocą zanotowaliśmy również znakomity sezon pod kątem drużyny, budując grupę, z której w każdej chwili mógł wyskoczyć ktoś zdolny zaatakować jeżeli nie podium, to miejsce w pierwszej szóstce. Spójrzcie na Maćka Kota: gdzie był wtedy, a gdzie jest teraz?


Źle, oj źle się dzieje w naszej kadrze. I choć nie należę do grona „hejterów” uważam, że nadszedł czas trenera Kruczka. Skreślenie Janka Ziobry, broniącego naszego honoru na mniejszej skoczni jest tylko gwoździem, przybijającym do ściany wniosek o jego abdykację. Janek walczył, starał się i widać było, że jest pewien swoich umiejętności. A że na treningach spisywał się "najsłabiej" z Biało-Czerwonych? Cóż, Stoch również skakał poniżej swoich możliwości.

poniedziałek, 9 lutego 2015

Kolejne ciosy ze wschodu

źr. cyclismactu.net


 Świat bardzo się ostatnio napalił na krytykowanie Kataru. Odkąd w mistrzostwach świata w piłce ręcznej reprezentacja najemników pod banderą tego kraju szejków wywalczyła srebrny medal, zasypywani jesteśmy kolejnymi newsami na temat potencjalnych kolejnych naturalizacji sportowców przed ważnymi imprezami. Nie tak dawno można było przeczytać o powstających w Dausze i okolicach szkółkach futbolowych, wyławiających największe talenty świata. Przed kilkoma dniami gruchnęła z kolei inna wiadomość, z którą osobiście bardzo trudno mi się pogodzić. Chodzi o zmianę terminu szosowych mistrzostw świata na październik.

Przez lata utarło się, że wyścig o tęczową koszulkę ma miejsce niedługo przed Staruszką – słynnym wyścigiem w Lombardii, który dla zdobywcy złotego medalu staje się pierwszą, naturalną okazją do zaprezentowania się w nowych barwach. W 2016 roku takiej szansy zwycięzca czempionatu nie dostanie – wyścig elity mężczyzn rozpocznie się niemal tydzień po Il Lombardia. Kolejną kontrowersyjną kwestią jest profil mistrzowskiej trasy. Otóż będzie ona przebiegać po niemal idealnie płaskim terenie a jedynym odstępstwem, odróżniającym ją od, bądź co bądź, do bólu przewidywalnych i zamykających emocje w zasadzie na ostatnim kwadransie, będzie krótki odcinek bruku. 

Niejednokrotnie toczyły się już dyskusje na temat tego, jak właściwie wyglądać powinna mistrzowska trasa. I choć głosy opowiadające się za wariantem klasycznym i schematem, nazwijmy to, „zmiennym” (płasko – klasycznie – górsko) są podzielone, wydaje się, że wariant opracowany z myślą o Katarze to tylko żałosna próba sprokurowania na trasie jakichkolwiek emocji. Jeżeli faktycznie zawodnicy wyruszą na Bliskim Wschodzie zmagać się z tak płaską trasą, śledzenie mistrzostw będzie można sobie śmiało darować. Szejkowie próbują wyjaśniać, że czynnikiem decydującym o losach ścigania może być wiatr, ale nie ukrywajmy – szanse na to są naprawdę znikome. 

To wszystko, o czym napisałem powyżej, to tylko kolejny przykład, że pieniądze, których obecność długo nie odciskała tak naprawdę wyraźnego piętna, mogą nagle, w przeciągu kilku zaledwie lat poważnie zrujnować kilka dyscyplin sportu. Padła już piłka ręczna, nad kolarstwem i futbolem wisi z kolei piętno zagłady.

Czy zdołają się obronić?

poniedziałek, 2 lutego 2015

Astana jednak poza peletonem? Deklaracja włodarza kazachskiej federacji znakiem czasów




źródło: pictures.zimbio.com
Wydawało się, że kwestia kompromitujących wpadek dopingowych spłynie po Astanie niczym po kaczce. Co prawda ekipa z Kazachstanu przeżyła chwile grozy, kiedy UCI trzymała przez moment kwestię przyznania projektowi licencji na sezon 2015, lecz ostatecznie Alexandre Winokurow o pracę przez co najmniej kolejny rok mógł być chyba spokojny. Do czasu.

Świeżo gruchnęła wieść o tym, że prezydent Kazachskiego Związku Kolarskiego, Darkan Kałetajew rozważa zakończenie operacji pod tytułem „Astana”. Powody? Pasmo wpadek dopingowych pod koniec sezonu 2014, kiedy to na cenzurowanym znaleźli się zarówno zawodnicy grupy młodzieżowej, jak i kolarze pierwszego zespołu.  Trochę to dziwne, że w obliczu wielkiej łaskawości UCI, która warunkowo pozwoliła się ścigać z najlepszymi drużynie Vincenzo Nibaliego, sprawiedliwość będzie chciał wymierzyć ten, który kontroluje grupie kurek z pieniędzmi.

Stanowisko Kałetajewa to w pewnym sensie znak naszych czasów. Dopiero co emocjonowaliśmy się występami „reprezentacji” Kataru na mistrzostwach świata, kiedy to pieniądze wygrały z jakimkolwiek zdrowym rozsądkiem i ostatecznie pogrzebały ducha sportowej rywalizacji. Władze IHF oraz przedstawiciele innych reprezentacji nabrali wody w usta. Ci pierwsi uważając, że nic złego się nie stało, drudzy z kolei – obawiając się ewentualnych sankcji karnych. Dość powiedzieć, że takowe dotknęły już jednego z członków sztabu biało-czerwonej ekipy.  Lekarz kadry, Rafał Markowski został zawieszony na pół roku za, jak podaje Dariusz Faron, „agresywne, niesportowe gesty w kierunku sędziów i oficjeli”. 

Samobiczowanie Kałetajewa jest w pewnym sensie wzorem postępowania. Szlachetności, ale i honoru. Umiejętności pokazania, że kiedy na ekipę spadają jakiekolwiek podejrzenia, lepszym rozwiązaniem jest jej zlikwidowanie, niż narażanie się na ciosy ze strony rywali i kibiców. Nawet, jeżeli wypowiedź włodarza kazachskiej federacji to tylko groźby bez pokrycia, warto je docenić.

piątek, 30 stycznia 2015

Sport przegrał. Niestety




źr. sport.interia.pl
Wiele się jeszcze powie nie tylko o tym meczu, ale o całych, urządzonych przez szejków mistrzostwach. Choć bajeczne hale i luksusowe warunki stworzone przez Katar muszą budzić uznanie, w oczach kibiców handballa na całym świecie zapamiętane zostaną jako jedna wielka farsa. Powodów takiego stanu rzeczy nie trzeba tłumaczyć. Katarska Legia Cudzoziemska przeczy duchowi rywalizacji na reprezentacyjnym szczeblu niemal w taki sam sposób, jak Pogoń Szczecin Antoniego Ptaka przeczyła sposobowi prowadzenia futbolowego klubu.

Przed startem czempionatu doskonale wiadomo było, że gospodarze dokonali w swojej kadrze niezbędnych „wzmocnień”, by z imprezą nie pożegnać się już po pierwszych pięciu meczach. Wyniki osiągane przez zespół zaczęły jednak po pewnym czasie bardzo mocno dziwić. Już w 1/8 finału Katar toczył bardzo zacięty bój z Austrią i wygrał go o grubość sędziowskiej pomyłki. Podobnie było i w dwóch kolejnych spotkaniach: z Niemcami i Polską. Jeżeli i w finale pochodzący głównie z Bałkanów piłkarze grający dla ekipy z Bliskiego Wschodu pokonają swojego rywala, turniej straci jakikolwiek smak.

Najbardziej jaskrawy przykład farsy, jaką jest kadra Kataru? Proszę bardzo: Danijel Sarić. Bramkarz, który w meczu z Polską spisywał się tak znakomicie, występuje już w swojej czwartej reprezentacji narodowej. Poprzednio grał dla Bośni i Hercegowiny, Serbii oraz Serbii i Czarnogóry. W wywiadach otwarcie przyznaje, że nie miał najmniejszych oporów przed przyjęciem obywatelstwa Kataru. Dla porównania, Krzysztof Lijewski, któremu szejkowie składali podobną ofertę, odrzucił ją bez wahania.

Tytuł bloga sporo sugeruje. Nietrudno się zatem domyślić, że choć nie lubię kibicować „przeciwko”, w niedzielne popołudnie będę z całego serca dopingował rywala szejków. Dla Legii Cudzoziemskiej nie powinno być miejsca w jakimkolwiek sporcie.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

To naprawdę się stało! CCC Polsat w Giro d'Italia

źr. CCC Sprandi Polkowice

Nie tak dawno dywagowałem na temat obecności polskiego zespołu w gronie drużyn World Touru. Wtedy doszedłem do wniosku, że choć CCC Sprandi Polkowice dystansuje krajową konkurencję o lata świetlne, wciąż dość daleko mu do zespołów mogących marzyć o sukcesach w starciu z najlepszymi. Decyzja RCS, zarządzającego Giro d'Italia o przyznaniu dzikiej karty ekipie Piotra Wadeckiego zmusiła mnie jednak do ponownego pochylenia się nad tą kwestią.

Dariusz Miłek dokonał czegoś, czego w naszym kolarstwie nie było od dwunastu lat. Wprowadził krajową ekipę do jednego z trzech najlepszych wyścigów na świecie, w walce o dziką kartę pokonując zespoły, których akcje teoretycznie stały znacznie wyżej. Dość powiedzieć, że w tym gronie znalazł się regularnie występujący w ostatnich latach w Giro Team Colombia czy uznane United Healthcare, w barwach którego ściga się między innymi Słoweniec Janez Brajković oraz Marco Canola - Włoch, który odniósł przed rokiem etapowe zwycięstwo.

Wśród polskich fanów szosy pojawiały się bardzo sprzeczne głosy dotyczące zarówno przedsezonowych transferów, jak i możliwości uzyskania zaproszenia na Giro. Jedni dopingowali, inni wymieniali - dopingową przeszłość Davide Rebellina i Stefana Schumachera. Optymiści doceniali wartość sportową wzmocnień, pesymiści wytykali wiek bardziej utytułowanych zawodników i mizerne doświadczenie młodszego zaciągu. Poza granicami naszego kraju nie brakowało jednak głosów, że ewentualna dzika karta dla CCC będzie z jednej strony uhonorowaniem polskiego kolarstwa po znakomitym dla niego 2014 roku a z drugiej okazją, do obejrzenia w akcji jednej z najaktywniejszych drużyn peletonu.

Bo co jak co, ale CCC Sprandi, walcząc przez trzy tygodnie na włoskich szosach skupić się będzie musiało w dużej mierze na aktywnej jeździe, w niej upatrując swojej szansy na sukces: czy to triumf etapowy, czy długą obecność w odjazdach. Co do walki o klasyfikację generalną, głosy są podzielone: jedni chcieliby, aby szansę poprowadzenia drużyny otrzymał weteran Giro - Sylwester Szmyd, inni z kolei widzą go w roli harcownika wskazując, że w pamięci znacznie lepiej zapada wygrana w pojedynczym etapie niż miejsce w drugiej dziesiątce generalki (które chyba realnie oddaje obecne możliwości "Sylwasa"). W kadrze znajdzie się na pewno kilku kolarzy z ogromnymi ambicjami. Ich pogodzenie może być dodatkowym utrudnieniem, co tylko utwierdza w przekonaniu, że we Włoszech ekipa z Polkowic może mieć dość luźno zarysowane założenia taktyczne.

Na co ją stać? Na to pytanie starałem się odpowiedzieć w jednym z poprzednich postów. Wydaje się jednak, że przy dobrej dyspozycji Maćka Paterskiego, Davide Rebellina czy wspomnianego Szmyda powrót do kraju ze skalpem w postaci przynajmniej jednego etapowego zwycięstwa nie jest wykluczony.
Aż szkoda, że to jeszcze ponad sto dni!

niedziela, 18 stycznia 2015

Co zrobić, by nie wróciły trudne czasy?

źr. gazetawroclawska.pl

Cała Polska żyje kapitalnym występem Kamila Stocha, który zdeklasował rywali i pewnie sięgnął po pierwsze w tym sezonie zwycięstwo. Sukces tak znakomitego sportowca i wspaniałego człowieka rzecz jasna i mnie cieszy niezmiernie, tyle że, niestety, zwróciłem uwagę również i na coś innego. Na wyniki pozostałych Biało-Czerwonych.


O ile po pierwszej serii można było być w miarę ukontentowanym lokatami Orłów (choć brak Dawida Kubackiego w finałowej trzydziestce na pewno był potężnym niedosytem), o tyle końcowa klasyfikacja zawodów na Wielkiej Krokwi jako żywo przywołała przed moje oczy sytuację sprzed kilku lat, kiedy to Adama Małysza tylko okazyjnie sekundował w finałach Robert Mateja a wybitnie epizodycznie - także pozostali zawodnicy. Cały obecny sezon jest mocno niepokojący właśnie pod tym względem, ale wydaje mi się, że "popisy" przed własną publiką przelały w pewien sposób czarę goryczy.


A przecież było już tak dobrze. Krzysztof Biegun, Jan Ziobro i Piotr Żyła byli w stanie wygrywać konkursy Pucharu Świata a Maciej Kot potrafił kapitalnie przygotować się do imprez docelowych i zajmować na nich miejsca w pierwszej dziesiątce. Nasza drużyna niemal dwa lata temu sięgnęła po medal mistrzostw świata i kilkukrotnie ocierała się o historyczne zwycięstwo w pucharowych zmaganiach zespołów. Dlaczego to wszystko tak szybko się zmieniło?


Posiadam cechy typowego Polaka, czyli jestem najlepszym lekarzem, kierowcą i trenerem, lecz mimo to doskonale zdaję sobie sprawę, że sytuacja może wcale nie być taka prosta. Dostrzegam mimo to analogię do sytuacji z czasów świetności Adama Małysza, który zrezygnował z pracy z całym zespołem i pracował tylko z Hannu Lepistoe, co pomogło zarówno jemu, jak i jego kolegom w Biało-Czerwonych barwach. Kto wie, może utworzenie takiego "Teamu Stoch" byłoby dobrym posunięciem?


Rzecz jasna zdaję sobie sprawę, że to nie rozmowa na teraz, kiedy w perspektywie mamy lutowe mistrzostwa świata. Faktem jest jednak, że problem istnieje. I to poważny problem, który trzeba jak najszybciej rozwiązać.